Widziałam śmierć w jej oczach.
Ona dała mi życie. Nosiła przez dziewięć miesięcy pod sercem, potem karmiła własną piersią. Odejmowała sobie od ust, bylebym tylko miała dostatek. Nauczyła mnie chodzić, mówić, czytać, pisać. Przekazała mi wiele mądrych myśli. Nauczyła mnie żyć. Była ze mną, gdy byłam chora i gdy zbiłam sobie kolano. Gotowała dla mnie obiady. To dzięki niej żyję!
A ja widziałam śmierć w jej oczach.
*
Westchnęłam na denerwujący turkot kółek walizki, toczącej się po nierównym chodniku. Nie lubiłam hałasu, nawet tak małego.
W ręku trzymałam klucze od mojego nowego mieszkania. Właścicielka przesłała mi je pocztą. Szczerze mówiąc, to aż trzęsłam się na myśl, że w ogóle mogłabym się z nią spotkać osobiście. Ale to nie tak, że jej nie lubiłam, czy coś. Ja po prostu... nienawidziłam rozmawiać.
Stanęłam przed trzykondygnacyjnym, niezbyt nowym budynkiem. W dwóch oknach paliło się światło, jedna szyba była wybita. Ponoć było tu jedno opuszczone mieszkanie. Ze ścian złaziła wysłużona, brązowa farba, odsłaniając czerwone cegły. Drzwi wejściowe były duże, zrobione z ciemnego, niepomalowanego drewna. Prawie jak u nas w Londynie, pomyślałam.
Przekroczyłam próg i wspięłam się na pierwsze piętro, uważając, aby nie potknąć się na nierównych schodach. Mieszkałam pod numerem 5. Z niemałym trudem przekręciłam klucz w zamku i weszłam do środka.
Mieszkanie było małe, skromne, ale jednocześnie ładnie urządzone. Kuchnia, jadalnia i salon tworzyły niedużą całość, oddzielone były od siebie półściankami. Na ścianach widniały panele w całkiem dobrym stanie, a podłoga była pokryta linoleum. Kanapa obita była widocznie niedrogą, lecz nową okładziną. Na ścianach wisiały obrazy przedstawiające wiejskie krajobrazy. Całokształt prezentował się bardzo ładnie.
Łazienka była tak maleńka, że ledwo mieściła się tam muszla klozetowa i wanna. Zlewu nie było.
Za to moja sypialnia była wspaniała. Łóżko było niesamowicie wygodne, choć trochę sprężynowało. Spore okno zasłoniono beżowymi zasłonami. Komoda była nieduża, ale bardzo pojemna. Na drewnianej podłodze znajdował się dywan w przyjemnych odcieniach pomarańczu.
Rozpakowałam walizki i od razu zajrzałam do lodówki. Pacnęłam się w czoło - przecież muszę kupić jedzenie. Wyszłam więc z mieszkania i podreptałam do najbliższego spożywczaka, wskazanego przez właścicielkę.
*
Poczułam zderzenie z czymś średnio miękkim i po chwili leżałam na ziemi. Okazało się, że wpadł na mnie jakiś chłopak. Wyższy ode mnie o głowę.
- Oj, wybacz - miał przyjemny głos - Nie chciałem.
Podał mi rękę, aby pomóc mi wstać. Spurpurowiałam i bąknęłam coś w stylu "nic nie szkodzi". Przeszedł mnie dreszcz, gdy z jego pomocą wstałam na nogi. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię, a moje serce biło w niewyobrażalnym tempie. Nieprzyzwyczajony organ już by skapitulował.
- Nic ci nie jest? - uśmiechnął się do mnie trochę zadziornie.
Nic nie odpowiedziałam. Pomyślałam, że jeśli nic nie powiem, to zignoruje mnie i sobie pójdzie. Miałam zamiar już biec do sklepu.
- Ej, no co? - chyba posmutniał - Żadnego dziękuję ani wypchaj się?
Dopiero teraz zauważyłam, że mówi on po angielsku.
Po raz pierwszy spojrzałam mu w oczy. Ze strachem.
<Chuchio?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz